Po części dlatego, że stał za nim demon industrializacji. Już
samo to wystarczyło, żeby uczynić z rtęci lekarstwo wszech
czasów. Pamiętajmy, że to nie skuteczność napędza zdrowotne
mody.
Ruch propagatorów rtęci gwałtownie wyhamował w połowie
XIX
wieku. Coraz więcej ludzi – i to bez względu na pochodzenie – miało dostęp do
lekarza. Mogłoby się wydawać, że
to
dobrze, ale kiedy rzesza pacjentów zalała gabinety świeżo
upieczonych
specjalistów, okazało się, że wielu opuszcza je
z
drgawkami, gorączką, objawami choroby psychicznej, w niekontrolowanym gniewie,
z tikami nerwowymi, skurczami mię-
śni
i trudnościami z mową. Stało się jasne, że wizyta u lekarza
grozi
zatruciem.
Wyobraźmy
sobie sytuację, w której matka pięciorga dzieci
posyła
cierpiącego na podagrę męża do szpitala. Po powrocie
mężczyzna
cierpi na zaburzenia świadomości, nuci dziecięce
rymowanki
i nie może skoncentrować wzroku. Już to wystarczyło, żeby skutecznie zniechęcić
wszystkich do wizyt u lekarza.
To
objawienie doprowadziło do 25-letniej posuchy na rynku.
Ludzie
woleli się pochorować, niż odwiedzić gabinet lekarski
i
postawić na szali swoje życie. Uczelnie medyczne straciły
dotacje.
Właśnie
na to czekali uzdrowiciele i specjaliści od medycyny
naturalnej.
Przez jakiś czas homeopatia, chiropraktyka i inne
formy
medycyny alternatywnej zyskały szaloną popularność.
Wreszcie
jednak lekarze nadgonili konkurencję i zaczęli informować o zarzuceniu terapii
żywym srebrem (płynną rtęcią),
co
pomogło im częściowo odzyskać zaufanie pacjentów.
Ale
demon rtęci potrzebował swoich ofiar i wymyślił nowe
przebiegłe
sposoby, żeby dostać się do organizmu człowieka.
A. Williams "Boski Lekarz".